Długo stroniłem od napisania choć kilku słów o jednym z najważniejszych albumów tego roku. Długo, bo muzyka, jaką serwuje Steven Wilson w solowym projekcie, wymaga czasu. Żeby nie posłużyć się mocno wytartym porównaniem muzyki do leżakującego wina, zaznaczę tylko, że cierpliwość w przypadku Wilsona się opłaca. Co nie znaczy, że na płycie nie brakuje nut, które chwytają za serce od pierwszej chwili.
Album pojawił się w sklepach przeszło pół roku temu. Przez ten czas powstało mnóstwo recenzji i komentarzy na jego temat. W przeważającej większości bardzo pozytywnych. Nic nie zastąpi jednak bezpośredniego odsłuchu krążka. Mało tego. Wilson, wraz z kompanami, od kilku miesięcy z powodzeniem prezentuje materiał na koncertach. Te również są przyjmowane z entuzjazmem. Osobiście będziemy mogli się o tym przekonać pod koniec listopada na dwóch polskich występach w Poznaniu i Zabrzu.
Ogromny szacunek należy się za finałowy moment utworu (…), po którym ciarki pozostają jeszcze przez kilka chwil.
Dlaczego tak późno piszę o tej płycie? Po to, by o niej przypomnieć. Moim zdaniem wczesnowiosenna premiera krążka, a więc w okresie gdy na rynku muzycznym dzieje się niewiele, nie była złym pomysłem. Jednak albumowi w swym charakterze bliżej do jesiennej nostalgii. Dodatkowym pretekstem, by podywagować o materiale jest… no właśnie, teledysk, wideoklip, film krótkometrażowy? W każdym razie chodzi o 8 min. ruchomego obrazu do utworu ‘Drive Home’. Za graficzną część animacji odpowiada niemiecki rysownik Hajo Müller – autor bogatego artworku albumu. Sama zaś adaptacja historii w reżyserii Jessa Cope’a powstała pod okiem Wilsona. Doskonale, że drugi po tytułowym „The Raven That Refused To Sing” teledysk powstał właśnie do ‘Drive Home’. To jeden z najmocniejszych elementów płyty. Wystarczy tylko kupić konwencję serwowaną przez grafika i wspomnianych muzyków. Ogromny szacunek należy się za finałowy moment utworu. Upust niesamowitego ładunku tłamszonych emocji sięga zenitu wraz pojawieniem się gitarowego solo, po którym ciarki pozostają jeszcze przez kilka chwil.
Ale to ciągle nie wszystko. Zacznijmy od początku. Płytę otwiera 12-minutowy ‘Luminol’. Utwór nie pozostawia wątpliwości, na jakim etapie obecnie znajduje się Wilson. Jeśli ktoś dostrzeże cień wczesnego King Crimson, nie pomyli się ani trochę. Steven w ostatnim czasie pracuje nad remasterowaniem najlepszych płyt King Crimson przy udziale Roberta Frippa, ELP czy Jethro Tull. Trudno posądzać Wilsona o czerpanie z czyjejkolwiek twórczości. Niemniej sięgnięcie do korzeni i przypomnienie o nich przy użyciu wszelkiej dostępnej high-tech zasługuje na niski pokłon.
Otarcie o rodzaj new jazzu czy fusion znajdziemy w utworze ‘The Holy Drinker’ opowiadającym o udrękach nałogowca. Spektakularne partie na klarnecie pojawiają się z kolei w ‘The Pin Drop’. Dla koneserów zmieniających się schematów rytmicznych z pewnością smakowitym kęsem (bo nie kąskiem) będzie ‘The Watchmaker’. Na końcu czeka na nas tytułowy „The Raven That Refused To Sing’. Rzewny utwór, z finałem pozostawiającym nas w poczuciu nadziei.
Tak wielkim skrócie można scharakteryzować sześć utworów na płycie. Każdy z nich opowiada osobną historię. Część z nich została napisana na podstawie opowiadań stworzonych przez Stevena. Inspiracją zaś były XIX-wieczne opowieści o duchach. Steven Wilson, dźwiękiem i słowem, starał odświeżyć formułę klasycznych horrorów spod znaku Arthura Machena czy Algernona Blackwooda w swojej płycie. Postawił więc na opowieści, nie o duchach, a o ludziach. Jest to obowiązkowa pozycja tej jesieni.