Kiedyś Tomek był normalnym facetem. Jako niespełna dwudziestolatek zasłynął w Idolu. Stworzył zespół sygnowany jego nazwiskiem – Makowiecki Band. Komercyjne radia grały jego kawałki – takie dla ludzi, bez hipsterskiego podłoża. Ktoś zanucił pod prysznicem „Oto jestem”, ktoś zapłakał przy „Ostatnim wspólnym zdjęciu”, ktoś uwierzył w „Spełni się”. Na przeróżnych scenach pojawiał się chłopak w bokobrodami, czasami z wąsem, czasami z gitarą, zawsze z delikatnym i leniwym wokalem. Do czasu.
Przełom nastąpił w 2008 roku, kiedy u jego boku, na ślubnym kobiercu, stanęła Reni Jusis. Tak długo śpiewała, że kiedyś go znajdzie, to i się udało. Tomek zniknął, a Reni w telewizjach śniadaniowych opowiadała jak fascynujące jest bycie eko-mamą. W 2010 roku Makowiecki na chwilę wychylił nos z domowych pieleszy i wspólnie z muzykami grupy Myslovitz stworzył projekt NO! NO! NO!. A potem znowu zapadł się pod ziemię. Po siedmiu latach od wydania ostatniego solowego albumu powrócił jak grom z jasnego nieba z nowym wydawnictwem. „Moizm” to tytuł tego krążka i jednocześnie najkrótszy możliwy komentarz do muzyki, którą tam znajdziemy. Jeśli dobrze rozumiem, że słowo to oznacza totalną wolność w tworzeniu i pełne wyrażenie siebie, bez działania pod kogoś i dla kogoś, a jedynie dla siebie – to tytuł ten zakrawa o idealny. Taki jest ten krążek – Makowiecki w 100%. Trochę wyalienowany, trochę nieobecny, ale z poczuciem bycia sobą.
Co ciekawe to bycie sobą nie zależy od tekstów, bo te w większości napisał Marek Jałowiecki – muzyk grupy Delons. Za to muzyka to już w pełni działka Makowieckiego. Można tu mówić o pewnej różnorodności – nie w stylu, ale w klimacie. Ten z kolei w dużej mierze zależy od języka, w jakim zostały wykonane utwory. Te śpiewane po polsku celebrują słowa i są zwyczajnie smutne, nostalgiczne. Te śpiewane w języku angielskim mają pozapolską jakość, są nieco szybsze, bardziej osadzone w rytmie i bardziej elektroniczne. Bo to właśnie elementy muzyki elektronicznej dominują w „Moizmie”. Numer, który dorósł do miana singla i jednocześnie najlepszy kawałek na tej płycie, to „Holidays in Rome”.
To zdecydowanie nie ten Makowiecki, którego znaliśmy do tej pory.
To zdecydowanie nie ten Makowiecki, którego znaliśmy do tej pory. Jego muzyczne losy przypominają mi historię Moniki Brodki, składającą się z następujących faz – najpierw Idol, potem kilka płyt z muzyką nie do końca swoją, ale tworzoną na potrzeby słuchaczy, a teraz totalna swoboda, a co za tym idzie – zmiana brzmienia. Czy zatem nowy Makowiecki jest lepszy? Niezupełnie. Bo z jednej strony oczywiście zawsze był dobry, a z drugiej – rozdwoił się na tym krążku. Nie nazwałabym tego od razu brakiem konsekwencji w twórczości, ale lekkim niezdecydowaniem. Co jeszcze podpada? Kolejność utworów na trackiliście. Album dzieli się przez to na trzy części: pierwsza to dziesięciominutowy smutas, druga to bomba anglojęzyczna, a całość zamyka powrót do języka polskiego. Podzielenie płyty na segmenty językowe w tym wypadku się nie sprawdziło.
Jeśli zaś oceniać ten album pod względem jakości muzycznej – daję dobrą czwórkę. To dobrze, że artysta szuka siebie i że się zmienia. Dobrze też, jeśli swój styl ugruntuje i właśnie na to liczę w twórczości tego muzyka. Wrzućcie sobie ten album w słuchawki, kiedy wracacie do domu po długim i ciężkim dniu. Najpierw was wyciszy i odstresuje, a potem nada rytm waszym krokom.
zdjęcie: nadesłane