Każda z piosenek z drugiej już solowej płyty Seana Carey’a, bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko, opatrzona została zdjęciem, które odnawia zasób słów i muzyki utworów. Krajobrazy rzucają się w oczy spokojem i jednoczesną głębią zdziwienia nad światem. I taka właśnie jest ta płyta. Spokojna, a jednocześnie niepokorna. No i ten zasięg – dokładnie taki, na jaki wskazuje tytuł- Range of Light.
S. Carey szerszej publiczności dał się poznać do tej pory jako jeden z multiinstrumentalistów zespołu Bon Iver, do którego dołączył zaraz po ukończeniu studiów w 2007r. Był tam odpowiedzialny głównie za instrumenty perkusyjne, pokazał jednak, że nie tylko to potrafi robić dobrze. Podczas trasy z Bon Iver, Carey rozwinął swoje ambicje kompozytorskie i, korzystając z przerw w koncertowaniu, przygotował album All We Grow. Tytuł najnowszej płyty zaczerpnął od nazwy, którą jego bohater, podróżnik John Muir, nadał kalifornijskiemu pasmu gór Sierra Nevada.
Range of Light ma pewne naleciałości z poprzedniego krążka. Ciepłe niuanse melodyczne Carey’a, odzwierciedlają bogate partie wokalne, połączone z synkopowanymi rytmicznie podkładami. Tutaj jednak dają o sobie znać perkusyjne skłonności artysty, przez co całość wydaje się dojrzalsza, bardziej jakby skierowana w stronę folkowych naleciałości – tym bardziej poprzez wykorzystanie chociażby skrzypiec, które idealnie komponują się z fortepianem, gitarą czy fletem. Płyta przygotowana została w poszerzonym składzie muzyków. Jak mówi sam Carey, w pewnym momencie było tam nawet trzech perkusistów, każdy grający w innym stylu.
Album zadziwia słuchacza bliskością. Tak, to jest właściwe słowo. Utwory trafiają do serca, a każda z piosenek ma do przekazania coś, co właśnie chcielibyśmy usłyszeć.
Album zadziwia słuchacza bliskością. Tak, to jest właściwe słowo. Utwory trafiają do serca nawet komuś, kto nie lubuje się w tego rodzaju gatunku muzycznym i pierwszy raz spotyka się z tym artystą. Każda z piosenek ma do przekazania coś, co właśnie chcielibyśmy usłyszeć. Jest portretem artysty w bardzo szczególnym momencie życia. Momencie, gdy największe wzloty spotkały się z największymi upadkami. To właśnie sprawia, że każdy może poczuć silną, emocjonalną więź z tymi piosenkami.
Carey w swoich utworach pracuje warstwowo. Operuje głosem i muzyką w kontrolowany sposób, choć wydawałoby się, że trudno okiełznać tyle instrumentów na raz. Tu nie panuje jednak bałagan. Wszystko jest od początku do końca przemyślane. Nawet, gdy tkwi tam jakiś pozornie skomplikowany element, oddaje on lekkość emocji i poczucie pilności potrzeb, które potęguje filigranowość uderzeń fortepianu i trzepotanie strun. Doskonale widać to w utworze Fire-Scene. Hipnotyzujący wręcz refren tego utworu raczy nas subtelnością w każdej kolejnej nucie.
Jedynym mankamentem wszystkich utworów z albumu Range of Light mogą być jednakowe, balansujące na krawędzi stagnacji wolne i średnie tempa. Całość jednak dążyć ma do stworzenia ciepłej, melancholijnej atmosfery, więc wydaje się to zaplanowane i dobrze przemyślane.
Carey w swoich utworach pracuje warstwowo. Operuje głosem i muzyką w kontrolowany sposób.Tu nie panuje bałagan. Wszystko jest od początku do końca przemyślane.
Płyta zaskakuje złożonością. Nieoczekiwane zmiany akordów w utworze Neverending Fountain czy pozorny chaos w Crown the Pines mają swój urok, czarują odbiorcę, pokazują jak wiele osiągnąć można poprzez prostotę, lekkość, harmonię, a przede wszystkim emocje w utworach. To właśnie one królują na krążku S. Carey’a. Nie tylko jednak ze względu na nie warto sięgnąć po Range of Light, bo Sean spisał się znakomicie w każdym calu. To naprawdę kawał dobrej muzyki i to nie tylko dla fanów spokojnych kawałków na długie, zimowe wieczory.
zdjęcie: materiały nadesłane