Kiedy tacy artyści jak Damon Albarn zabierają się za solowe projekty, nigdy nie wiadomo, czego można się po nich spodziewać. Zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z człowiekiem uznawanym za jednego z najzdolniejszych muzyków na świecie, a już na pewno w Wielkiej Brytanii.
Mówiąc szczerze, z artystami takimi jak wspomniany wyżej Albarn, zawsze mam kłopot. Napiszesz człowieku, że album genialny – nowości brak, „w końcu to Albarn”. Stwierdzisz, że przeciętne lub słabe – nie poznałeś się na wybitnym geniuszu muzycznym. Pozostaje chyba bez zbędnego myślenia po prostu zrecenzować.
Albarn sprawia wrażenie trochę zagubionego w dzisiejszej rzeczywistości. Buntuje się przeciwko erze, w której ludzie uzależnieni są od Internetu, tabletów, smartfonów i piszą do siebie sms-y, siedząc obok.
Dla przypomnienia: Damon Albarn to współzałożyciel Blur i Gorillaz, laureat między innymi Grammy, kompozytor, wokalista, producent i autor tekstów. 28 kwietnia tego roku ukazał się pierwszy solowy album artysty „Everyday Robots”, wyprodukowany przez Richarda Russella z XL Recordings. Po przesłuchaniu krążka stwierdziłam, że tego typu płytę może wydać tylko ktoś, kto po pierwsze jest świadomy własnych umiejętności i pewnej pozycji na muzycznym rynku, a po drugie – żyje w totalnej zgodzie z samym sobą. Pytanie: „Damon, are you happy?” z mojej strony raczej nie padnie. Nie pozostaje więc nic innego, jak przejść do bardziej merytorycznych wniosków.
Gdybym słuchała tej płyty w jesienno-zimowej aurze, stwierdziłabym zapewne, że idealnie oddaje ona obraz pogody. Bo Albarn na swoim solowym albumie jest właśnie taki. Melancholijny i smutny, lekko wyalienowany w tej swojej muzycznej rzeczywistości. Najlepiej świadczy o tym chyba „Hostiles”. – It’ll be a silent day/I’ll share with you – śpiewa Albarn. Zaraz potem „Lonely Press Play” (które, mowiąc mało obiektywnie i merytorycznie jest po prostu piękne) i numer piąty, czyli „Parakeet” – i znowu muzyk przyciszonym głosem wprawia nas w stan senności. Nie inaczej będzie już do końca płyty. Poza jednym wyjątkiem. Jakby na przekór ogólnej sentymentalnej wymowie albumu pozycją czwartą na płycie jest „Mr Tembo” – lekkie, gitarowe, niezwykle optymistyczne granie. Ot, Albarn z gitarką i chórem gospel śpiewa o słoniu.
Można odnieść wrażenie, że Damon Albarn skumulował w „Everyday Robots” całą swoją wrażliwość – zarówno w warstwie dźwiękowej (można usłyszeć na krążku bardzo piękne, gitarowe ale też elektroniczne dźwięki) jak też tekstowej. Każda z piosenek założyciela Gorillaz to osobna, bardzo ładnie opowiedziana historia, trochę w stylu Toma Yorke’a.
Można odnieść wrażenie, że Damon Albarn skumulował w „Everyday Robots” całą swoją wrażliwość – zarówno w warstwie dźwiękowej jak też tekstowej.
Podsumowując, „Everyday Robots” można rozpatrywać dwojako. Po pierwsze, jakkolwiek to brzmi, ideowo. Bo tak naprawdę tytuł krążka idealnie oddaje jego przekaz. Albarn sprawia wrażenie trochę zagubionego w dzisiejszej rzeczywistośi. Buntuje się przeciwko erze, w której ludzie uzależnieni są od Internetu, tabletów, smartfonów i piszą do siebie sms-y, siedząc obok. Zostało jeszcze „po drugie”. Po drugie, „Everyday robots” to po prostu płyta przygnębiająca, wprawiająca w dziwnie apatyczny, na pewno nie letni nastrój. Urokliwa, miejscami przejmująca i… usypiająca. Jeśli macie ochotę na prawie 50-minutową, liryczną podróż – proszę bardzo, polecam. Ja do swojej playlisty, przynajmniej na czas mocno przygrzewającego słońca, dorzucam tylko słonia i chór gospel.
zdjęcie: factmag.com