Nie czekałem szalenie specjalnie na ten krążek. Nie śledziłem z większym zainteresowaniem kolejnego sezonu opery mydlanej pt. „Wąglik i jego przygody w świecie zmian składu i nagrywania gotowej płyty od początku”. Nie wieszałem psów na kapeli kolorowego brodacza za kolejne obsuwy i problemy z wydaniem premierowego materiału. W końcu nie głosiłem też komunałów w stylu „Anthrax skończył się na Persistance of Time i od tego czasu Ian&Co. nagrywają w miejsce thrash metalu zwykły trash”. Może właśnie dlatego pierwszy od 8 lat album Amerykanów z miejsca przypadł mi do gustu. A może jednak przypadł mi do gustu dlatego, że jest po prostu zwyczajnie dobry?
Wydaje się, że Anthrax to kapela posiadająca w świecie ciężkiego grania równą ilośc zwolenników i oponentów. Ci pierwsi kochają bezgranicznie energię i przebojowość grupy i doceniając fakt współtowrzenia przez kapelę nurtu thrash metalu w połowie lat 80 stawiają ich w jednym szeregu z takimi tuzami amerykańskiego grania jak Metallica, Slayer, Testament, Overkill, Megadeth czy Exodus. Przeciwnicy natomiast pomstują na zespół za odejście od thrashowego kanonu na rzecz nagrywania kawałków z czarnymi raperami, czy wydawania płyt kiepskich, niezdecydowanych i wtórnych. Czy nowym krążkiem kapela spowoduje zmianę proporcji w w/w grupach? Istnieje duża szansa, że tak – i to w dodatku na korzyść swoich sympatyków.
Wąglik muzycznie powraca na tory klasycznego thrashu ubranego w nowoczesne szaty. Chociaż jest to thrash charakterystyczny dla grupy (łagodny,przebojowy, melodyjny, energetyczny) panowie udowadniają, że mimo wieloletniej stagnacji wciąż potrafią solidnie podkręcic temperaturę.
Pora przejść do rzeczy, czyli zawartości merytorycznej krążka. Po samplowym wstępie panowie uderzają od razu z grubej rury – Charlie Benante rozgrzewa gary, Ian wchodzi z pierszą zagrywką i rozpoczynamy Roller Coaster – Earth On Hell brzmi bardzo motorycznie, thrashowy riff czy bardzo przyzwoita solówka przywodzi na myśl ostatnie kompozycje Jeffa Watersa i jego Annihilator. Następne 2 singlowe numery – The Devil You Know i Figh’Em All to już klasyczy Anthrax – wpadające w ucho melodie, rytmiczne patenty, przebojowe refreny, świetne sola – słowem bomba. I’m Alive rozpoczyna się nieco balladowym riffem by przy akompaniamencie perkusji przerodzić się w kolejny energetyczny, choc utrzymanu już w średnim tempie numer. Panowie nie szarżują na siłę, zwalniają tam gdzie powinni, dokładając do kompozycji więcej
przestrzeni i melodii. Kolejnym tego przykładem jest In The End, w którym próżno szukać obecnej jeszcze przed kilkoma minutami jazdy bez trzymanki. Na osobną pochwałę zasługuje riff otwierający „Judas Priest” – to co w tych kilku sekundach gra Scott Ian to miód na moje serce. Cholera, dlaczego ten riff nie trwa dłużej! Dla mnie mógłby przewijać się całe 6 i pół minuty.
Pozostałe kompozycje studzą jednak optymizm wywołany dobrym wstępem. Kolejne utwory na płycie, choć nie można powiedzieć, że kiepskie, nie robią już takiego wrażenia jak wymienione wyżej. Po znakomitej pierwszej połowie chciałoby się odrobinę więcej, panowie serwują nam jednak trochę zbyt zachowawcze granie. W The Giat, Crawl czy The Constant nie ma niestety już tak wpadającego w ucho i chwytającego za serce łojenia. Niby wszystko jest w porządku, panowie ładnie szyją do przodu, gdzieniedzie można znaleźc jeszcze smakowity kąsek (min. solo w The Giant, The Constant czy zamykającym płytkę Revolution Screams) nie jest to jednak rzecz bezapelacyjnie dobra. W ostatecznym rozrachunku krążek się broni, nie schodzi jednak z ringu niepoobijany.
Anthrax na swój sposób wpisuje się nową płytką w popularny nurt renesansu światowego thrash metalu. Podobnie jak reszta Wielkiej Czwórki (z Death Magnetic, Christ Illusion i World Painted Blood, oraz Endgame), oraz inni amerykańscy giganci (Testamet z The Formation of Damnation, Exodus z Exhibit AiB, Overkill z Ironbound czy w końcu kandayjczycy z Annihilator ze swoim imiennym powrotem) Wąglik muzycznie powraca na tory klasycznego thrashu ubranego w nowoczesne szaty. Chociaż jest to thrash charakterystyczny dla grupy (łagodny,przebojowy, melodyjny, energetyczny) panowie udowadniają, że mimo wieloletniej stagnacji wciąż potrafią solidnie podkręcic temperaturę. O tym, że zespół jest w znakomitej formie, mogli przekonać się uczestnicy Sonisphere Festival 2010, podczas którego grupa wykonała cały Among The Living.
Na powrót do przeszłości z pewnością wpłynęła reemigracja wokalisty marnotrawnego – J. Belladonny. Gardłowy Anthrax, uczestniczący w sesjach nagraniowych najważniejszych płyt zespołu przywraca na Worship Music utraconego lata temu ducha kapeli. Charakterystyczna barwa, stylowy, wysoki czysty wokal, zaśpiewy legato w refrenach, radosna ekspresja, wszystko składa się na doskonale znany starszym fanom wąglikowy klimat.
Płytka, choć nie pozbawiona wad i słabszych momentów warta jest polecenia tym, którzy sympatyzują z wcześniejszymi albumami kapeli. Może i na 8 lat przerwy ostateczny wynik nie jest rewelacyjny, warto się jednak, chociazby ze względu na kilka naprawdę świetnych kawałków z tym LP zapoznać. Produkcja nie zadowoli z pewnością słuchaczy, którzy nigdy nie uważali zespołu za godny miejsca w chwalebnej Big4, czy tych którym thrash kojarzy się wyłącznie z kanoniczną rzeźnią. Najbardziej zatwardziali wciąż będą obstawać przy swoim mówiąc, że Worship Music to skok na kasę, Joey pogodził się z Ianem dla $$, a Anthrax to kapela warta słuchania co najwyżej przy konsumpcji średnio świeżego kotleta. Polecam jednak zamknąc uszy na narzekania malkontentów i dać temu LP szansę – ja absolutnie nie żałuję.
7,5/10 by Synu.
P.S. Wyłącznie jako ciekawostkę polecam traktować hide track „New Noise” będący najwyraźniej ukłonem w stronę nu metalowej publiki. Nie brzmi to może najgorzej, pasuje jednak do płyty jak pieść do oka.