Słuchając płyty „The World. The Flesh. The Devil” Szwedów z In Solitude myśle sobie, że nie jest żadną sztuką tworzenie mrocznej, złej, diabelskiej i bluźnierczej muzyki, grając nienawistny black, thrash czy death metal. A jeśli nawet jest, to na pewno nie taką jak nagrywanie hymnów na cześć Lucyfera w ramach melodyjnego do granic i przebojowego wręcz heavy metalu. Bez ocierania się przy tym o niezdrowy, graniczący ze śmiesznością eklektyzm.
Niebogata dotychczas dyskografia tego powstałego w 2002 roku w Uppsali zespołu wzbogaciła się w maju tego roku o 2 krążek długogrający. Po bardzo dobrze przyjętym debiucie Szwedzi oddają do rąk fanów kolejną płytę wydaną nakładem amerykańskiej Metal Blade Records.
Nowy LP dobitnie udowadnia, że In Solitude to dziś jeden z ciekawszych zespołów wprowadzających niewątpliwy powiew muzycznej świeżości w często skostniały i oklepany do bólu europejski heavy metal. Bo chociaż na pozór wszystko co słyszymy na drugim długograju Szwedów gdzieś już kiedyś było, a za nowum muzykę In Solitude uważać mogą tylko ci, którzy nigdy nie slyszeli chociażby duńskiego Mercyful Fate, to powrót do przeszłości w wykonaniu omawianej kapeli, w żadnym wypadku nie oznacza ogrywania starych patentów. To raczej czerpanie pełnymi garściami z dorobku klasyków, wzbogcone o twórcze i indywidualne podejście do grania cięzkich dzwięków.
Jedną z największych zalet tej płyty jest jej klimat. Świetny, gęsty, wręcz hipnotyzujący. Miod wylewa się z głośników litrami, kompozycje choć długie (8 utworów przy prawie godzinnej płycie), nie pozwalają nudzić się nawet przez chwilę. Każdy utwór żyje, wróć – tętni własnym życiem, posiadajc wszelkie składniki potencjalnego hitu – treściwe melodie, rzeźbione z mistorzwskim wyczuciem solówki, teksty, oprawa – wszystko na tej płycie jest najwyższej próby. Pelle Åhman wyposażony w bardzo dobry, czysty wokal wykonał na tym krążku kawał dobrej roboty- świetnie wychodzą mu zarówno partie wysokich śpiewów, jak i niżsych wokaliz czy recytacji.
Brzmienie płyty, choć bardzo selektywne i klarowne, zostało ucharakteryzowane na wzór lat 70/80. Jest odpowiednio ciężkie, ponure, bardzo intrygujące. Niektóre momenty (wolne partie, dzwony, kościelne echa) przywodzą miejscami na myśl pierwsze krążki chodzacych legend z Black Sabbath. Jest moc.
Jedną z największych zalet tej płyty jest jej klimat. Świetny, gęsty, wręcz hipnotyzujący. Miod wylewa się z głośników litrami, kompozycje choć długie (8 utworów przy prawie godzinnej płycie), nie pozwalają nudzić się nawet przez chwilę.
Słuchając tego krążka (zarówno muzyki jak i tekstów) nie sposób nie czuć szczerości z którą In Solitude tworzy swoje nuty. Nie ma tu mowy o wymyślonej jedynie konwencji – szatański pierwiastek płynie w żyłach tych chłopaków. I nie muszą tego wcale udowadniać imagem, czy odtwarzaniem pseudo kotrowersyjnych spektakli scenicznych. Wystarczy czysty, rytualny, czarci heavy metal.
Dawno już żaden tego typu krążek nie zrobił na mnie tak pozytywnego wrażenia. Piękna płyta.
10/10 by Synu