Końcówka roku 2011 okazuje się dla każdego fana amerykańskiego thrash metalu okresem prawdziwej hossy. Oto bowiem kolejny zespół Big4, po triumfalnie wracającym Anthrax, przypomina o swoim istnieniu nowym krążkiem. I nie chodzi bynajmniej o wielką firmę ze świecącym szyldem „Metallica”, która w szumnie zapowiadanej kolaboracji z Lou Reedem wydała w październiku słaby jak forma Najmana krążek Lulu. Po co bowiem chwytać za takie popłuczyny, kiedy tuż za płotem wujek Dave i jego Megadeth serwują krążek od pierwszej nuty zmiatający pod dywan starcze popisy wokalisty The Velvet Underground i chłopaków z Mety?
Powód powstania i historia Megadeth nie jest chyba dla żadnego słuchacza amerykańskiego łomotu tajemnicą. Nie może bowiem być takową w sytuacji, gdy frontman zespołu ogarnięty swego czasu prawdziwą manią prześladowczą, starał się na każdym kroku udowodnić byłym kolegom z większego zespołu, że pozbywając się go ze składu popełnili największy w życiu błąd. Sytuacja ciągnęła się latami, a sam Dave mimo większych i mniejszych sukcesów swego zespołu, wciąż wydawał się być zarażony kompleksem diagnozowanym przez specjalistów jako „must be better than those motherf***ers from Metallica”.
Czas jadnak, jak pokazuje praktyka, leczy rany, a dziś po dawnym Mustainie wydaje się nie być już śladu. Umoralniony, odnowiony cieleśnie i duchowo muzyk, pogodzony z przeszłością i dawnymi kolegami (czego najlepszy dowód dany został chociażby podczas zeszłorocznej trasy Big4) nagrywa z reaktywowanym zespołem płyty zdające się manifestować bardzo wyraziste hasło – „Megadeth nic nikomu nie musi już dziś udowadniać”. W zasadzie mógłby być to tytuł nowego krążka Rudzielca i spółki, Dave poszedł jednak prostszą drogą nazywając nowy LP zgodnie z numeracją w dyskogragii – TH1RT3EN.
2 lata po wydaniu genialnej moim zdaniem Endgame, Megadeth idąc za ciosem dokłada do swojego dorobku kolejny mięsisty kąsek. Wprawdzie łagodniejszy i bardziej przebojowy od poprzednika, zawierający jednak wciąż muzykę prawdziwie wysokiej próby.
Sudden Death otwiera charakterystyczne presolo i już wiemy z czym będziemy nową płytkę konsumować. Popisy gitarowe duetu Mustaine/Broderick po raz kolejny stanowią główny element muzyki zespołu – pokazy instrumentalne tych gitarych cyrkowców, sprawiają, że średnio co 1,5 minuty na serduchu robi się dużo cieplej.
Singlowy Public Enemy No.1 to kolejny pocisk. Szkielet solo/przebojowy riff prowadzący/refren/solo/zwrotka/solo x2/zejście, znów sprawdza się znakomicie. Mało? Wystarczy posłuchać takiego Fast Line, Never Dead, Black Swan czy Deadly Nightshade by doświadczyć nokautu, po krótym ciężko podnieść się z podłogi.
Nie ma z resztą większego sensu wyszczególniać konkretnych utowrów w sytuacji, w której płyta wypełniona jest praktycznie samymi killerami. Jeszcze kilka lat temu zdarzało się, że na krążkach Megadeth takie utwory występowały jedynie w pojedynkę, dziś wypełniają płyty po brzegi. Zespół wydał spójną, bardzo konkretną, rewelacyjnie brzmiącą, miodną, zagraną z pasją i polotem – jednym słowem bardzo dobrą produkcję.
Podczas gdy Kirk, Lars, James i Rob siląc się na powagę uprawiają muzyczny kabaret, lider Megadeth pokazuje jak powinno się dziś grać thrash metal. Co istotne robi to w sposób bardzo naturalny, bezpretensjonalny, niewymuszony czy pozbawiony jakichkolwiek znamion wysiłku.
Mustaine co prawda śpiewać wciąż się nie nauczył, ale wszyscy dawno już przyzwyczaili się do jego wymuszonej maniery i doszukiwanie się mankamentów w sferze wokalnej byłoby zwykłą złośliwością. Z resztą nie jest on z pewnością jedynym wokalistą metalowym, którego nauczycielka śpiewu w szkole nie znosiła.
Cieszy i niezmiernie zadowala natomiast postawa i aktywny udział w komponowaniu i nagrywaniu nowego materiału Chrisa Brodericka – muzyk znów stanął na wysokości zadania doskonale uzupełniając na nowej płycie twórczość Mustaina. TH1RT3EN ponad wszelką wątpliwość potwierdza, że jego transfer do zespołu tknął w muzykę kapeli nowego ducha. Miłym akcentem przy okazji wydania nowej płyty jest również powrót Davida Ellefsona, oryginalnego basisty kapeli. Słychać na XIII , iż Megadeth jest dziś niewątpliwe w najlepszej od lat kondycji.
Zamykając na zakończenie wątek wstępny – nadeszły takie czasy, w których muzycy Metalliki mogą co najwyżej pozazdrościć Mustainowi formy – zarówno tej kompozycyjnej jak i technicznej. Podczas gdy Kirk, Lars, James i Rob siląc się na powagę uprawiają muzyczny kabaret, lider Megadeth pokazuje jak powinno się dziś grać thrash metal. Co istotne robi to w sposób bardzo naturalny, bezpretensjonalny, niewymuszony czy pozbawiony jakichkolwiek znamion wysiłku.
Możecie brać tę płytkę w ciemno.
9/10 by Synu