Tym razem na tapecie film absolutnie wyjątkowy. Trudno dziś o nim swobodnie mówić, mając w pamięci wiążącą się z nim słodko-gorzką historię. 19 stycznia 2012 roku produkcja miała premierę, 24 lutego 2013 roku otrzymała Oscara, a w połowie maja 2014 roku świat obiegła informacja o samobójczej śmierci jej reżysera. Genialny debiut okazał się jego jedynym filmem.
Dwaj mężczyźni z RPA postanawiają dowiedzieć się czegokolwiek o muzyku ze Stanów, który lata temu był bardzo sławny w ich kraju. To legenda owiana gęstą mgłą. Wszyscy słuchali pirackich kopii jego płyt, nucili dobrze już znaną melodię, cytowali teksty. Żaden fan nigdy jednak nie zobaczył nawet swojego idola, wyłączając niewielki zarys sylwetki na okładce jednej z płyt. Kim on jest? Skąd pochodzi? Jak umarł? Po latach rozpoczyna się śledztwo i tak powstaje dokument o poszukiwaniach autora piosenki „Sugar Man”.
Nie jest to jedynie dokument. W pewnym momencie staje się niezłym thrillerem, jeżeli poznajemy Rodrigueza dopiero wraz z filmem. W tym tkwi urok produkcji – muzyk jest w większości kręgów nieznany. Widz nie słyszał jego historii. Brakuje obrazowi klasycznych cech biografii, ponieważ – inaczej niż zawsze – nie znamy zakończenia. I to jest fascynujące.
Zostaje nam dana możliwość poczucia klimatów zadymionych amerykańskich klubów lat 60., uchyla się nam rąbka tajemnicy działania machiny przemysłu muzycznego, uświadamiamy sobie jak dotkliwa była działalność Apartheidu, jak dalece w życie ludzi ingerowała cenzura… A w tle wybrzmiewają nieznane nam dotąd utwory, trochę skrzeczący męski głos, trochę od niechcenia jakby się bujający, falujący, przy akompaniamencie gitary. Ale jest w nim coś takiego… Coś takiego, że po seansie od razu odszukujesz wszystkie, by jeszcze raz móc ich posłuchać.
Rozwiązanie akcji bardzo mnie poruszyło i niezwłocznie zaczęłam przetrząsanie zasobów Internetu w celu dowiedzenia się czegoś więcej. Nie mam pojęcia, jakie wrażenie film zrobi na kimś, kto już zna historię Rodrigueza. Nie jestem w stanie tego ocenić.
Czytałam kilka opinii, mówiących o tym, że film jest nudny. Może to prawda, że ma specyficzny sposób narracji, który nie każdemu przypadnie do gustu. Jednak myślę, że w życiu zdarzyło Wam się obejrzeć przypadkiem tyle nic nie wnoszących produkcji, że nic się nie stanie, nawet jeśli te półtorej godziny, które mu poświęcicie, miałoby się okazać zmarnowane.
Oskar dla Najlepszego filmu dokumentalnego za reżyserski debiut Malika Bendjelloul jak najbardziej zasłużony. Jaka szkoda, że prace nad kolejnym filmem Szweda zostały przerwane.