Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Music is everything – relacja z Up To Date Festival 2018

Trudno było nie zauważyć napisu widniejącego na scenie Beats. Bardzo dobrze opisywał on nastrój, który panował przez ostatni weekend w Białymstoku. Miejsce to przyciągnęło parę tysięcy osób, dla których muzyka jest czymś niezwykle ważnym. I nawet jeśli nie wszyscy cały czas uważnie jej słuchali, to rozmawiali o niej, kontemplowali i zastanawiali się nad jej obecną kondycją. Up To Date potwierdza, że muzyka w 2018 roku ma się świetnie. Pokazuje to nie tylko bardzo dobry line-up, ale również cała lista udanych koncertów.

Zacznę jednak nie od samej muzyki, lecz innych aspektów wydarzenia, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Jedliście kiedyś na terenie festiwalu pączka albo chipsy? Piliście oranżadę Helena? Ja nie, ale na Up To Date po raz pierwszy w swoim życiu miałem okazję oglądać koncerty, jednocześnie jedząc pączka z dżemem. Brzmi może dziwnie, ale w rezultacie wypada rewelacyjnie.

A to nie jedyne niekonwencjonalne atrakcje. Wspomnianego pączka otrzymałem w zamian za… wysłanie pocztówek! Tak, na Up To Date możecie wysłać pocztówkę do swoich bliskich.

Na terenie parkingu stadionu miejskiego, na którym odbywał się festiwal można było ponadto spróbować swoich sił w starciu z bykiem rodeo, atrakcji od producenta chipsów Doritos. No i tu dochodzimy do kolejnej atrakcji – chipsów. Ok, być może przekąski te nie są zupełną nowinką na wydarzeniach muzycznych, ale na pewno czymś rzadko spotykanym. Do tego oranżada, jabłka… ciekawe połączenie. Jeśli komuś nie pasowała konsumpcja tych smakołyków przy muzyce, zawsze można było wybrać się do… kina.

Przejdźmy jednak to najważniejszej części – atrakcji muzycznych. Pierwsza z nich to Centralny Salon Ambientu. Traktuję go właśnie trochę jako atrakcję, gdyż można było kupić na niego oddzielny karnet oraz znajdował się on w innym miejscu. Pierwszego dnia zlokalizowany był w budynku Opery i Filharmonii Podlaskiej, drugiego zaś w Pałacu Branickich. Były to przepiękne miejsca, w których ludzie odpoczywali przy dźwiękach muzyki ambientowej lub nawet drone’owej. To właśnie w Pałacu Branickich wybrzmiał koncert Abula Mogarda wzbogacony o wizualizacje przygotowane przez Marję De Sanctis. Producent, znany chociażby z występu na tegorocznej edycji Tauron Nowa Muzyka Katowice czy tegorocznej płyty Above All Dreams, trząsł emocjonalnością słuchacza, serwując mocny dark ambient z wpływami drone’u. Występ, w połączeniu z oprawą wizualną, nie pozostawił na mnie „suchej nitki”.

Przejdźmy jednak do samego centrum festiwalu, czyli parkingu Stadionu Miejskiego w Białymstoku. To tam znajdowały się aż trzy sceny – Beats. StagePozdro Techno Stage oraz Czwarta Scena Czwórki. Każda z nich miała do zaoferowania wiele ciekawych występów, więc trafną decyzją organizatorów było ulokowanie ich w niewielkich odstępach, dzięki czemu przejście z jednej na drugą trwało maksymalnie do trzech minut.

Na Stadion Miejski dotarłem w piątkowy wieczór i zapoznając się z otoczeniem, natrafiłem na koncert Otsochodzi. Wypadł on zdecydowanie lepiej niż na tegorocznej edycji Spring Breaka, lecz wciąż nie mogę przekonać się do jego nowego materiału. Jankowi nie można odmówić charyzmy, tyle że w ostatecznym rachunku ma on problem, aby przyciągnąć moją uwagę na dłużej niż na pięć minut. Zupełnie inaczej niż parę lat temu na Open’erze, kiedy był świeżo po wydaniu ciekawego Slamu. Mimo moich zastrzeżeń, jeśli ktoś lubi twórczość Otsochodzi, nie ma powodów, aby nie wybrać się na jego koncert.

Kolejnym punktem programu był dla mnie Lanark Artefax. Jego występ nie przypadł mi jednak do gustu, ponieważ grał on zdecydowanie zbyt ciężko jak na to miejsce i czas. W moim odczuciu koncert ten bardziej pasowałby do Unsounda, na którym zresztą występował w zeszłym roku. Chociaż w drugiej części występu odstąpił trochę od industrialu na rzecz IDM-u, to wciąż był to dla mnie ciężkostrawny materiał. Szukając wrażeń muzycznych, wybrałem się na Czwartą Scenę Czwórki, na której imprezę rozkręcała ekipa Undadasea. Będąc tam, odnosiłem wrażenie, że widzę na żywo to, co w zeszłym roku oglądałem na streamie, a mianowicie Hewrę. Tyle, że tym razem beaty były zdecydowanie lepsze. Jednego nie można odmówić tej grupie – na scenie nie było nudy. I właściwie na tym mógłbym zakończyć. Nie jestem fanem, ale oglądanie tego widowiska było dla mnie wielką przyjemnością.

IDM-owo grał również The Exaltics, ale w tym czasie wybrałem jednak An on Bast. Tak jak pisałem w zapowiedzi, jest ona według mnie jedną z najciekawszych osób na obecnej scenie elektronicznej. Jej set był również jednym z najjaśniejszych punktów w programie Up To Date. Nie będę powielał moich pochwał z zaproszenia na festiwal, tylko zaproszę na jej koncert. Warto. Później widziałem jeszcze Silent Servanta i Dolora, z których pamiętam tylko fajne melodie. To jednak Phase Fatale wygrał dla mnie pierwszy dzień festiwalu. Mocny, charyzmatyczny set przesiąknięty mrokiem nie dawał spokoju i postawił na nogi nawet mnie, mocno zmęczonego. W pewnym momencie zmęczenie ze mną wygrało, czego żałuję, ale już czekam na jego powrót do Polski.

O Abulu Mogardzie i wizualizacjach Marji De Sanctis wspominałem już wcześniej, więc napomkę tylko chwilę o ich poprzedniku – Guilio Aldinuccim, którzy, niczym Basinski parę lat temu na OFF-ie, zaprezentował swój drone’owy set, swoją drogą bardzo dobry.

Po Centralnym Salonie Ambientu, wróciłem na teren Stadionu Miejskiego, gdzie od ponad dwóch godzin trwał występ Earth Traxa i Newborna JRa. Generalnie panował klimat house’owo-garage’owy, lecz z naciskiem na melodie lżejsze, bardziej w stylu tegorocznych EP-ek (które szczerze polecam!). W międzyczasie skoczyłem na Syny. Na ich koncercie jak zawsze panował zadymiony, oniryczny klimat. Został on jednak zniweczony przez słabe nagłośnienie. Nie mogąc usłyszeć słów Piernikowskiego, udałem się na wyczekiwanych przeze mnie Kamp!, którzy, zagrali podobny set jak na Audioriverze. To oczywiście żaden minus, wręcz przeciwnie – te utwory bardzo dobrze się bronią. Cieszę się, że na koniec zagrali Distance of a Modern Hearts – w moim odczuciu ich najlepszą kompozycję. Chłopacy dają rewelacyjne show, potrafią wejść w interakcję z publicznością, a przede wszystkim mają po prostu świetne utwory i potrafią je zaprezentować na żywo. Idąc na występ kolejnego artysty, zahaczyłem o Crossing Avenue – fajne, minimalistyczne techno i… to tyle właściwie.

Jest mi smutno, że Kingdom nie zagrał jednak live. Bardzo chciałem usłyszeć kompozycje sygnowane jego nazwiskiem. Nie zmienia to jednak faktu, że Ezra dał radę – miksował nowe brzmienia (były nawet rzeczy około-reggae’owe – spodziewalibyście się ich na UTD?), przyciągając do siebie coraz to większą widownię (początkowo było mało osób, ale pod koniec było już naprawdę sporo!). Musiałem jednak uciekać, gdyż chciałem zobaczyć Suicideyear. Tu mam podobne wrażenia jak po Phase Fatale – bardzo przemyślany set, intrygujący, zachęcający do zostania na dłużej i sprawdzenia co DJ ma do zaoferowania. W międzyczasie, spożywając posiłek, natrafiłem na dj set RAU, na którym tłumy bawiły się do różnej muzyki (momentami niestety niskiej jakości), a później na Kubę Sojkę, który czarował minimalami. Bardzo ciekawy set, ale śpieszyłem się na Goldiego, legendę drum’n’bassu, którego po prostu musiałem zobaczyć na żywo.

Goldie po prostu zrobił to, czego od niego oczekiwałem. Zaserwował publiczności całą gamę drum’n’bassowych sztosów. Artysta bawił się przy tym wyśmienicie – podobnie zresztą jak odbiorcy po drugiej stronie barierek. Goldie, mimo tego, że nie odzywał się do publiczności, nakręcał bawiła wszystkich do wspólnej zabawy. A jak muzycznie? Totalnie pokręcony drum’n’bass w tanecznym wydaniu (nie tym atmosferycznym, znanym chociażby z Timeless). Czy to źle? Skądże znowu! Muzyka elektroniczna może dawać prostą radość i to właśnie set Goldiego był jednym z tych, na których bawiłem się w tym roku najlepiej. Konkurują z nim jedynie występy DJ-a Paypala i DJ-a Taye’a oraz Jacquesa Greenego – obydwa z OFF Festivalu. Wysoko podniesionej poprzeczce nie podołał LSDXOXO. Jego propozycje, jak chociażby d’n’b-owy remix Depeche Mode, były dla mnie nie do końca strawne. Potrzebowałem odpoczynku po wyczerpującym secie Goldiego…

Nie oznaczało to jednak odpoczynku od muzyki – kiedy regenerowałem się na leżakach, docierały do mnie dźwięki Mr. Lexa i Berta. Moi znajomi mówili, że nie znali Lexa od takiej strony i coś w tym jest. Zawsze kojarzyłem go z rzeczami około-houseowymi lub chilloutowymi i współpracą z Noviką. Tutaj postawił na techno. Nie było to oczywiście złe – w sam raz do kontemplacji lub lekkiego tupania nóżką. Trzeba było jednak wrócić do ostrej zabawy – do końca festiwalu zostało mniej niż więcej. Znajomi wyciągnęli mnie na producenta Wata Igarashi, ale nie czułem tego. Czekałem na moment kulminacyjny festiwalu. Rrose. To było to. Przez niemalże cały koncert stałem jak wryty. Nie bawiłem się, ale przeżywałem ten koncert. Muzyk zahipnotyzował mnie mieszanką dark ambientu i industrial techno. Do tego czerwone światła i dużo dymu. Nie mogłem wyjść z podziwu. To było godne zamknięcie festiwalu i jeden z jego najlepszych momentów. Chapeau bas, Rrose.

Nie będę silił się na doszukiwanie się kolejnych pozytywów – i tak podziwiam Was, że dotrwaliście do tej części wpisu. Jeżeli nie byliście w tym roku na festiwalu, mam nadzieję, że udało mi się zainteresować Was tym wydarzeniem. W przyszłym roku obowiązkowo spotkamy się w Białymstoku. Zakończę więc ten wpis trzema refleksjami:

  1. Żałuję, że nie byłem w zeszłym roku (i nie tylko)
  2. Nie żałuję, że byłem w tym roku
  3. Będę żałował, jeśli nie będę w przyszłym roku

Za zdjęcia dziękuję Maciejowi Trojanowiczowi z bloga Troyann.pl – sprawdźcie również jego relację.