To była moja druga wizyta na Up To Date i – tak samo jak w zeszłym roku – nie wyobrażam sobie, aby ominąć przyszłoroczną.
Dziesiąta edycja festiwalu rozrosła się do czterech dni i zgromadziła rekordowo prawie dwanaście tysięcy osób. Up To Date jest świetnym przykładem, jak za pomocą lokalnych zasobów, niekonwencjonalnych działań marketingowych i wyjątkowej selekcji line-upu stworzyć naprawdę ciekawy, wręcz wyjątkowy festiwal.
Tegoroczną wizytę rozpocząłem w piątek i zakończyłem w sobotę. Najbardziej czekałem na Centralny Salon Ambientu: choć Stadion Miejski również obfitował w ciekawe propozycje, po prostu uwielbiam leżenie w Operze i Filharmonii Podlaskiej oraz w Pałacu Branickich przy muzyce skłaniającej do kontemplacji. W tej ostatniej lokalizacji było może nieco duszno, ale warto było tam zostać: najlepszy koncert festiwalu udało mi się zobaczyć właśnie w Pałacu Branickich. Zanim jednak podsumuję sobotę, wspomnę o pierwszym dniu Salonu, gdzie zaproponowano nam dwa naprawdę mocne sety.
Pierwszy z nich, Kevin Richard Martin (możecie go kojarzyć jako The Bug czy z zespołu King Midas Sound), zaprezentował swój tegoroczny album Sirens, który jest pełny smutku, wstrząśnień oraz kolażu mrocznych dźwięków. Występ ten kojarzy mi się z tym, co zrobił drugiego dnia poprzedniej edycji Abul Mogard, tyle że tutaj nastrój był jeszcze bardziej melancholijny. Po nim na scenę weszły Christina Vantzou z Resiną. Przyznam, że ten występ również mnie zachwycił. Piękny ambient, przy którym można było się rozmarzyć. Ach, i ta wiolonczela Resiny! Koncerty te idealnie się uzupełniały – pierwszy nie pozostawiał suchej nitki na odbiorcy, a drugi przytulił go i ukoił.
W sobotę w Salonie Ambientu występów było więcej niż w piątek. Pierwszy strzał – Isorinne. Ambient z domieszką minimalizmu i field recordingu, który bardzo pięknie wprowadził nas w klimat salonu. Było to dobre wystąpienie, lecz zabrakło mi tej intymności, którą zaserwowała dzień wcześniej Christina. Po nim wystąpił Akira Rabelais: chyba najbardziej różnorodny występ tej serii koncertów. Mieliśmy tam smyczki, chóry, ambienty, wizualizacje… Co najważniejsze, wszystko to było jednak bardzo spójne. Całość zamykała Kelly Moran, która w moim odczuciu zagrała najlepszy koncert festiwalu. Jej przepiękna wizja nowoczesnej muzyki klasycznej została wzorowo odegrana na fortepianie przy towarzyszącej mu elektronice. Było dużo wzruszeń, intymności i czystego piękna. Godne zakończenie dwudniowego cyklu Centralnego Salonu Ambientu. Z niecierpliwością czekam na jej kolejny koncert w Polsce.
Bardziej zróżnicowany Stadion Miejski obfitował w ciekawe koncerty. Piątek zacząłem od P.Unity: wielka energia, jak zwykle zresztą #funkjest. Sokół krzyczał RENCE, ale oprócz tego grał same klasyki i bangiery, co w połączeniu z energią publiczności dało mega show. Dopplereffekt pokazali to, w czym są dobrzy od ponad dwudziestu lat: ciekawe, momentami wręcz niekonwencjonalne podejście do elektroniki. Iglooghost zaproponował nam bubblegum bass i UK bass w otoczeniu wesołych wizualizacji, które nie pozwoliły stać w miejscu. To był istny Disneyland dla dorosłych!
Lee Gamble co prawda mnie nie porwał, ale na szczęście na drugiej scenie grał maestro Legowelt i jego kwaśna, syntezatorowa, taneczna elektronika. Idąc na wywiad z The Polish Cut Outs posłuchałem chwilę elementarza Falcon1 i DJ Kebsa. Mimo że to fajna inicjatywa, na żywo nie różniła się zbytnio od wersji studyjnej. Po wywiadzie z TVPC poszedłem potańczyć podczas ich showcase, bo właśnie tego potrzebowała moja nieco zmęczona już głowa. Lekki house na polskich samplach – to jest to!
Biegnąc na Lone b2b Special Request posłuchałem chwilę dBridge. Choć był to fajny liquidowo-drum’n’bassowy set, to jednak to, czego doświadczyłem chwilę później, zapamiętam znacznie dłużej. Dzięki Lone’owi i Requestowi mogłem poczuć się jak na dobrej imprezie w latach 90.: piękna selekcja rave’u, w której producenci zręcznie się wymieniali. Przedostatnim gigiem, który chciałem zobaczyć tego, dnia był Unwelt – fajne taneczne techno, ale jednak poziom niżej od poprzedników. Dzień zamknąłem przy mocnym techno Heleny Hauff, które wycisnęło ze mnie ostatnie krople potu i pozwoliło w spokoju iść do łóżka, aby odpocząć przed sobotą.
Drugi dzień na Stadionie rozpocząłem oczywiście koncertem PRO8L3M-u. Było na nim mnóstwo osób, co – jak mi się wydaje – wpłynęło negatywnie poziom nagłośnienia. Mimo tego drobnego niedociągnięcia, Steez i Oskar po raz kolejny pokazali, że PRO8L3M nie ma sobie w Polsce równych. Nie mogę tego niestety powiedzieć o Włodim. Bardzo go cenię, ale na koncercie długo nie wytrzymałem, gdyż był po prostu… nudny. Kiedy Oskar i Steez rozwalali scenę swoją energią, Włodi był po prostu statycznym MC, wyrwanym z lat 90. Szanuję, jasne, ale oczekuję trochę więcej energii od koncertów hip-hopowych, bo potencjał jest ogromny (serio, idźcie sobie na wspomnianego Sokoła czy PRO8L3M).
Uciekłem szybciutko na hype’owanego Segę Bodegę, który był co prawda intrygujący, lecz dla mnie osobiście lekko niestrawny. Nie ukrywam, że mam trochę problem z nurtem deconstructed club i rzadko kiedy coś trafia w moje gusta. Niestety – Sedze się to nie udało. Super wybawiłem się za to na Czeluści, którzy zaczęli od purple soundu i poszli w stronę remiksowania komercyjnych bangerów. Dla mnie bomba, fajne odświeżenie umysłu przy wysokim natężeniu undergroundowej, momentami ciężkiej elektroniki. Bardzo podobał mi się również dj set Pessimista, mocno osadzony w latach 90. – zarówno pod kątem drum’n’bassu, jak i trip-hopu. Festiwal zakończyłem setem Mike’a Parkera: hipnotyzującym, transowym i naprawdę ciekawym.
Po raz kolejny organizatorzy Up To Date stanęli na wysokości zadania. To naprawdę wyjątkowy festiwal. Akcja promocyjna, line-up, lokalizacja – wszystko jest bardzo spójne i zachęca do ponownego przyjazdu do Białegostoku.
To co, widzimy się za rok? 😉
[fot. materiały prasowe, red. Agata Drozd]