Na kontynuację Spider-Man: Uniwersum czekałem już od momentu wyjścia z sali kinowej, gdyż był to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy film superbohaterski, jaki widziałem. Sequel miał jednak bardzo ciężkie zadanie, gdyż trudno było dorównać, a co dopiero przebić poziom jedynki. Z każdą kolejną zapowiedzią oraz zwiastunem tylko utwierdzałem się w przekonaniu, że nic nie może pójść nie tak i to będzie widowisko na miarę moich oczekiwań. Po obejrzeniu Spider-Man: Poprzez multiwersum mogę powiedzieć, że nie sprostało moim oczekiwaniom, a przebiło je dziesięciokrotnie.
Across the Titles
Animacja opowiada dalsze losy, poznanego już nastolatka Milesa Moralesa (Shameik Moore), który już od ponad roku działa jako Spider-Man. Pozornie wszystko mu się układa, gdyż planuje swoje studia, a także każdego dnia broni Nowego Jorku przed coraz to dziwniejszymi złoczyńcami. Jednakże tęskni on za swoimi pajęczymi przyjaciółmi oraz zmaga się z trudnościami ukrywania swojej tożsamości przed rodzicami. W pewnym momencie na drodze Milesa staje nowy wróg: Spot, który uważa się za jego arcywroga. Pojawienie się Spota sprawia, że postanawia wyruszyć on w drogę poprzez multiwersum, aby go pokonać. Fabuła filmu początkowo nie brzmi zbyt odkrywczo, ot kolejna historia superbohaterska. Niemniej ta historia nie ma taka być, tylko ma opierać się na fantastycznie napisanych i zagranych postaciach. Każda z nich ma tutaj swoje miejsce i praktycznie każda scena dialogowa jest istnym majstersztykiem. Nieważne czy chodzi o przekomarzanie się podczas scen akcji, czy też przejmujące do łez rozmowy między dziećmi i ich rodzicami. Tutaj na wyróżnienie zasługują wszystkie sceny między Gwen Stacy (Hailee Steinfeld) i jej ojcem, które są tak ludzkie, że nie da się na nich nie wzruszyć. Sama Gwen w tym filmie ma dla siebie dużo miejsca, a powiedziałbym nawet, że obok młodego Moralesa jest główną bohaterką opowieści.
Calling
Oprócz Milesa Gwen i powracającego na krótki epizod Petera B. Parkera zwiastuny ukazywały nam multum spider ludzi z różnych mediów. Większość z nich są to występy gościnne (tzw. cameos) i nie wnoszą wiele do historii, ale dla fanów jest nie lada gratką wyszukiwać na drugim lub trzecim planie te wszystkie postacie. Widać, że film tworzyli prawdziwi entuzjaści człowieka pająka i to, z jaką dbałością wszystkie jego wersje są zaprezentowane, jest iście wspaniałe.
Nowymi postaciami, które mają tu więcej czasu ekranowego są Spider-Man India, Spider-Woman Jessica Drew, Spider-Punk (mój nowy ulubieniec), a także Spider-Man 2099. Ten ostatni ma poniekąd rolę drugiego antagonisty tego widowiska, choć nie do końca. Jest on bardzo dobrze zagrany przez Oscara Issaca, a jego prezencja na ekranie sprawia, że nie można przejść obojętnie obok tej postaci. Warto również podkreślić, że każdy z wyżej pająków wymienionych ma tutaj coś do zaoferowania i duża liczba postaci nie przeszkadza w ich odbiorze. Bardzo pomaga w tym fakt, że każdy ma swój unikalny styl animacji, przez co nie sposób się zgubić podczas oglądania.
Am I Dreaming
Jeśli już wspomniałem o animacji, to muszę tu zatrzymać na dłużej, bo to jak ten film wygląda, przechodzi wszelkie możliwe oczekiwania. Wiele mówiło się po premierze Spider-Man: Uniwersum, że długo nic nie przebije tego filmu pod względem wizualnym. Tak właśnie było do premiery dwójki, która przeskakuje ten poziom wielokrotnie, robi przy tym kilka piruetów i obrotów, a na sam koniec ląduje z telemarkiem. Wszystkie kolory, projekty postaci oraz lokacje i kadrowanie są na niespotykanym dotąd poziomie. Najwspanialsze jest to, że te wszystkie wizualne bajery nie zostały użyte tylko po to, żeby być. Mają one na celu lepiej zwizualizować to, jak czują się postacie oraz pokazać nam inność odwiedzanych miejsc. Każdy kolor, jego umiejscowienie w kadrze, nasycenie i połysk ma znaczenie. Twórcy eksperymentują również z prędkością, ponieważ kilka postaci porusza się w różnej liczbie klatek na sekundę. Niektórym widzom może to z początku przeszkadzać, lecz po pewnym czasie oczy przyzwyczajają się do wyświetlanego obrazu. Naprawdę zachęcam do sprawdzenia tego filmu na dużym ekranie, gdyż jest to naprawdę niezapomniane doświadczenie dla wszystkich zmysłów.
Czytaj także: #SfeGra Dawniej uwielbiane, dzisiaj zapomniane. Pamiętacie Telltale Games?
Link Up
Nie tylko zmysł wzroku odczuwa przyjemność podczas seansu. Równie dużą radość odczuwają uszy, dlatego że podobnie jak w części pierwszej soundtrack jest arcydziełem. Głównie za sprawą Daniela Pembertona oraz Metro Boomin. Wszystkie utwory idealnie współgrają z tym, co dzieje się na ekranie i perfekcyjnie pasują do bohaterów. Każdy ważniejszy pająk posiada swój własny motyw muzyczny, który wyróżnia go z tłumu. Utwory te oddają klimat przedstawionych herosów tak dobrze, że nie sposób pomylić ich z kimkolwiek innym. Kilka polecanych przeze mnie pozycji umieściłem w nagłówkach tej recenzji, ale serdecznie zachęcam też do sprawdzenia całej playlisty. Sam katuję ją od kilku dni i nie zanosi się, żebym miał przestać.
Self Love
Na pewno długo nie przestanę myśleć też o samym filmie. Tak naprawdę nie mogę wymyślić nic, co byłoby dla mnie w nim złe lub słabe. Jedyną rzeczą, która może lekko zirytować niektórych widzów, jest zakończenie, które kończy się cliffhangerem. Jest to wypadkowa tego, że początkowo Poprzez multiwersum miało być jednym filmem, który finalnie rozłożono na dwa osobne. Choć ja personalnie nie uznaje tego za dużą wadę, ponieważ większość bohaterów przechodzi tutaj konkretne drogi (zwłaszcza Gwen), dlatego nie czuję tutaj pustki. Na definitywne zamknięcie drogi Milesa będzie trzeba poczekać do przyszłego roku. Całość na ten moment z marszu awansowała na mój ulubiony film ze Spider-Manem i zapewne dopiero część trzecia będzie mogła spróbować strącić to fantastyczne dzieło z piedestału.
Opinia Sergiusza
W przeciwieństwie do Jędrzeja miałem wiele obaw wobec Poprzez multiwersum. Pierwowzór to, moim zdaniem, bezapelacyjnie najlepszy film o człowieku pająku i poważnie obawiałem się, że sequel nie będzie miał szans mu dorównać, nie mówiąc już o przebiciu jego jakości. Na całe szczęście, myliłem się. Najnowsze przygody Milesa Moralesa podnoszą poprzeczkę w każdym aspekcie i ponownie tworzą wzór, jak powinna wyglądać porządna produkcja superbohaterska, jednocześnie absolutnie niszcząc jakąkolwiek konkurencję swoją bezbłędną animacją.
Film w głównej mierze skupia się na wyśmienicie wykreowanych, różnorodnych postaciach, których kontynuowane są wątki z poprzedniczki. W centrum uwagi mamy tu Gwen Stacy oraz Milesa Moralesa, których sprawy rodzinne otrzymały najwięcej czasu i są ograne w niezwykle emocjonalny i taktowny sposób. Jednocześnie, za lekką wadę uznaję trochę odpuszczoną kwestię relacji między samymi nastolatkami – mają oni niestety mało scen między sobą, choć trzecia część z pewnością powróci do tego motywu. Na osobną pochwałę zasługuje Miguel O’Hara. Ciężko go tak naprawdę zaszufladkować jako bohatera lub złoczyńcę – jego historia jest iście tragiczna, a film w żaden sposób nie narzuca widzowi racji żadnej ze stron, co czyni go szalenie interesującym.
Chciałbym również pochylić się nad jakością animacji. To absolutna czołówka – nigdy nie widziałem czegoś tak odważnego i świeżego jak w tym filmie. Produkcja proponuje niepowtarzalny amalgamat stylów, które na pierwszy rzut oka nie mają prawa do siebie pasować, a jednak tworzą coś pięknego. Każdy świat i bohater to inny styl rysunków, mający odpowiadać komiksom, w których postacie te zadebiutowały. W szczególności wrażenie wywarł na mnie pastelowy świat Gwen, w którym kolory otoczenia miały odzwierciedlać uczucia bohaterki. Tego nie da się opisać słowami, to trzeba zobaczyć. Jestem w stu procentach pewien, że film ten będzie miał wielu naśladowców, tak samo, jak pierwsza część.
Wszystko to uzupełnia świetnie dobrana muzyka. Ścieżka skomponowana przez Daniela Pembertona świetnie uzupełnia zarówno sceny walki, jak i dramatyczne dialogi. Moim ulubionym utworem jest w cudowny sposób kakofoniczne wręcz Guggenheim Assemble, przygrywające w pierwszej dużej scenie akcyjnej filmu, zapowiadając prawdziwą jazdę bez trzymanki. Podobnie jak w przypadku Uniwersum, tak i tutaj ścieżkę dźwiękową uzupełniają piosenki z wokalem, wyprodukowane tym razem przez Metro Boomin. To cała gama stylowych kawałków młodzieżowych, trafiających w różne tony – mamy tu nuty rapowe, popowe, zdarza się nawet trochę lo-fi. W mój gust najbardziej trafiły utwory dedykowane relacji Gwen i Milesa – dość spokojne Calling oraz Self Love.
Recenzję przygotowali Jędrzej Jankowski oraz Sergiusz Strzelecki.
[Fot.: oficjalne materiały promocyjne]