Wrażenia (wciąż na gorąco) z wczorajszego występu Greków w warszawskim klubie Progresja – szczerze nie pamiętam, kiedy ostatnio zostałem tak na żywo przez jakikolwiek skład sponiewierany. Ale od początku.
Supporty jak to supporty – 2 pierwsze w roli przystawki sprawdziłyby się może i dobrze, gdyby nie koszmarne nagłośnienie. Sami wiecie doskonale, jak kiepskie zaplecze może zepsuć nawet najlepszy koncert, dlatego przy odsłuchu Descending i Carach Angren srogo obawiałem się o finał wieczoru. Fleshgod Apocalypse tylko te obawy wzmocnił, bo techniczny nie zapomniał swoją partacką robotą skrzywdzić również i Włochów – mimo, że znam obie ich płyty i EP-kę, ze słuchu rozpoznałem może ze 3 utwory. Kiepskie brzmienie jak się jednak okazało nie przeszkodziło Makaroniarzom rozbujać publiki, bo momentami młyn był większy, niż można by się spodziewać po średniej frekwencji (na oko może ze 300 osób).
Sytuacja z nagłośnieniem diametralnie zmieniła się jednak przy okazji koncertu Septicflesh. W ich przypadku za sprzętem zasiadł spec i od pierwszej nuty wiedziałem już, że występ będzie nieziemski. Setlista składała się wyłącznie z numerów z 3 ostatnich płyt – Grecy idealnie dobrali utwory, grając swoje największe killery pokroju „Communion”, „A Great Mass of Death”, „Unbeliever”, „Lovecraft’s Death”, „Oceans of Grey”, „Persepolis” czy „Anubis”. Spodziewałem się trochę bardziej rozbudowanej oprawy, ale na miejscu okazało się, że światła i kapela w żywiole w 100% wystarczają. Koncert bajeczny, kawałki na żywca nabierają takiego wygaru, że łeb urywa. Widać, że zespół jest głodny grania przed publiką, po kilkunastu koncertach na trasie materiał ma ograny do perfekcji, dzięki czemu w akcji prezentuje się naprawdę doskonale.
Na koniec żałowałem tylko, że nie ogarnąłem wcześniej opcji wywiadu, bo w czasie koncertu nasunęły mi się ze 2 dziesiątki pytań. Dla mnie jak na razie koncert ostatnich kilkunastu miesięcy. Zaczynam kurację karku i gardła 🙂